Rozmiar się (nie) liczy?

„Schokoladenblume”, Susanna Kraus
Autoportret, „Vater mit Tochter 2007”, Sammlung Kraus

 

Jeżeli popatrzymy na historię fotografii to okaże się, że pośród dostępnego sprzętu znajdują się urządzenia we wszelkich rozmiarach. W przypadku produktów robionych seryjnie mamy do dyspozycji te od subminiaturowych pokroju Minoxów A, B czy C o formacie klatki 8 na 11 milimetrów jak i ultrawielkie formaty z materiałem światłoczułym o rozmiarze powyżej 8 na 10 cali, których wzorcowym przykładem jest Polaroid Land 20×24.
Aparaty małe oferują nam łatwość transportu, szybkość działania, pozwalają też w sposób dyskretny rejestrować rzeczywistość. Stosowanie większych rozmiarów, w znaczącej części przypadków,  podyktowane jest odpowiednio większym rozmiarem kliszy.  W sposób oczywisty przekłada się  to tak na możliwość uzyskania dużych odbitek końcowych o małej ziarnistości i bogatych szczegółach, jak i zwiększenie tonalności końcowego obrazu.
Są jednak przypadki szczególne, gdzie mamy do czynienia z urządzeniami wyjątkowymi, które nie tylko służą do tworzenia sztuki, ale same są jej pewną formą. Przedstawicielem tego gatunku jest, niewątpliwie, zbudowany jeszcze w latach siedemdziesiątych i wykopanym w połowie poprzedniego dziesięciolecia w jakimś magazynie, aparat IMAGO 1:1. Jest to prawdopodobnie jedyne na Świecie narzędzie, który służy do portretowania, czy może mówiąc precyzyjniej, autoportretowania się w rozmiarze rzeczywistym. Do rejestracji obrazu używany jest w nim papier wprost pozytywowy o formacie 60 na 200 centymetrów. Ta wyjątkowość rozwiązania sprawia, że strona technicznej jakości wynikowego zdjęcia zostaje zepchnięta na dalszy plan, a dużo ważniejszy staje się ten szczególny rodzaj magii towarzyszący tak szczególnemu aktowi tworzenia.

 

imago.jpg
© Annegret Kohlmayer