Dzień w Maine

„Jak mawiają lekarze, kiedy słyszysz tętent kopyt, nie myślisz, że to zebry.
Ludzie na ogół widzą to, co spodziewają się zobaczyć, prawda?”
— Stephen King
Niedawno uświadomiłem sobie, że pod koniec stycznia mięło już cztery lata od mojego weekendowego wypadu do stanu Stephena Kinga. Było bezludno, ale zapewne nie za sprawą faktu, że jest to najmniej zaludniony stan Nowej Anglii, tylko mało przyjemnej pogody. Nie przeszkodziło to jednak w tym, żebym został wzięty za Niemca (ukryta opcja niemiecka?). Może nic dziwnego, bo co dziesiąty mieszkaniec stanu jest Niemcem lub ma takie pochodzenie i jak widzi blondyna to nie myśli zebra.
Niestety ze względu na brak czasu nie dotarłem do Bangor, a przez Portland tylko przejechałem. Przyczyną był zasadniczy cel podróży, czyli poszarpana, niczym jeansy nastolatka, linia brzegowa i tamte wysepki – Sebascodegan, Orr i półwysep, na którym jest posadowiona miejscowość Harpswell. Wizualnie są bardzo klimatyczne z tymi skałami, skałkami i powciskanymi miedzy nie domkami, które dzielnie muszą znosić kaprysy aury i oceanu.
W drodze powrotnej znalazł się czas na Brunswick i Freeport. W tym pierwszym był kościół na sprzedaż, dziwne rady na szybach, wielkie kupy śniegu, który pewnie był jeszcze zeszłoroczny i intrygująca architektura. Była też Ulica Wiązowa (Elm Street), ale chyba nie miała nic wspólnego z horrorami Wesa Cravena. W drugim przywitano nas latającymi świniami i drogą, którą pokonaliśmy na własne ryzyko. Do dzisiaj zastanawiam się co nam groziło…
Suma summarum. Takie Maine spodziewałem się zobaczyć i może dlatego nie dostrzegłem kingowych potworów zebr.