Mniej znaczy więcej

 

Wielu fotografujących daje się nabierać marketingowi producentów aparatów. Szczególnie mocno zaczęło to być widoczne w czasach cyfrowej rewolucji. Wyścig megapikseli, który został rozpętany i wymuszał zmianę posiadanego aparatu na nowy w odstępie roku czy dwóch właśnie inkarnuje w nowej postaci. Użytkownicy dają sobie wmówić, że potrzebują funkcji kamery wideo, obowiązkowo wysokiej rozdzielczości, podglądu w trybie zombie, edycji zdjęć na poziomie korpusu i bezpośredniej możliwości publikowania shotów na portalach społecznościowych. Wielu też uwieżyło, że obiektyw bez stabilizacji, szkieł asferycznych i nanopowłok nadaje się tylko na śmietnik. Sam, przyznaję się bez bicia, przez chwilę dałem się ponieść nurtowi onanizmu sprzętowego i to co w fotografii najważniejsze zaczęło mi umykać. Nie liczył się obraz, a liczenie pikseli, fpsów, par linii na milimetr. Obłęd.
Czy wraz z powrotem do analogu przyszło opamiętanie? Częściowo tak. Teraz sprzęt jest sprawą ważną, ale wtórną, dużo większe znaczenie przykładam do obrazu. Bardziej liczy się kompozycja, klimat, tonalność, kontrast i świadome operowanie tymi składowymi. Ćwiczę warsztat, oglądam prace mistrzów, dokształcam się zgłębiając literaturę tematu. Zaczynam też rozumieć naturę światła i cienia oraz jak wiele jeszcze pracy przede mną.
Zauważyłem też pewną nową zależność. Im dłużej świadomie fotografuje tym mam mniejsze wymagania co do ilości posiadanego sprzętu. Już nie potrzebuję baterii obiektywów, bo do mojego fotografowania idealnie sprawdza się standardowe szkło i sprawne nogi. Nie odczuwam konieczności budowania systemu, a ten który mam prawdopodobnie powędruje do ludzi. Mam kilka lamp błyskowych, ale i tak pracuję głównie ze światłem zastanym.
Wydawałoby się, że taka sytuacja generuje jakieś oszczędności. Pozornie tak, przy głębszej analizie nie. Sprzęt mimo, że jest go co chwila mniej i mniej, wcale nie jest znacząco tańszy. Do tego dochodzą materiały, niestety ani tanie, ani mało. Za to ile satysfakcji!
Wracając do tematu. Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, a w fotografii analogowej coraz smaczniejsze kąski oznaczają większe formaty, dryfuję w stronę wielkiego formatu, po drodze zahaczając się w portach średniego. Tak się złożyło, że szczególnie przypadły mi do gustu aparaty dalmierzowe, najlepiej mieszkowe. Taki gust. Nietani gust. Teraz osiadłem, znając życie zapewne chwilowo, w formacie 645, ale już zaczyna się to swędzenie pod skórą, już dręczy mnie chęć popróbowania się z następnym segmentem. W nim może nie jest ciasno, ale całkiem imponująco: Mamiya 6 i 7, Fuji serii GW i GF670 oraz, wspominany przy recenzji „Spotkania w Palermo”, Plaubel Makina 67/667. Ten ostatni prawdopodobnie w największym stopniu byłby kompatybilny z moimi oczekiwaniami obecnie stawianymi aparatowi. Dzięki miechowi nie za duży po złożeniu, z fenomenalnym obiektywem Nikona, jasnym i precyzyjnym dalmierzem i wbudowanym pomiarem światła. Na dokładkę jakbym opróżnił szafkę ze zgromadzonego tam sprzętu to może nawet byłoby mnie stać na egzemplarz w zacnym stanie.
Nie! Stop! Co ja piszę! Dość! Idę robić zdjęcia.