Krótki kurs fotografowania dalmierzem

W dobie wszechobecnych aparatów cyfrowych aparaty analogowe bez swoich megapikseli, kolorowych wyświetlaczy, cmosów, miliona programów tematycznych, nie wspominając o takiej przypadłości jak klisza, która ma tylko 36 klatek i nie da się obkukać wyniku zaraz po pstryknięciu, przestały być trendy. To jest świetny moment na zakup pięknego sprzętu z fenomenalną optyką za bezcen, który dostarczy wiele radości użytkownikowi. W międzyczasie zapraszam do lektury, krótkiego podręcznika fotografowania dalmierzem za garść klepaków.
Dawno, dawno temu aparaty dalmierzowe były bardzo popularne. Niepodzielnie królowały zarówno wśród sprzętu amatorskiego jak i profesjonalnego. Upowszechnienie się lustrzanek spowodowało, że zostały zepchnięte na pozycję sprzętu niszowego. Współcześnie doszło wręcz do sytuacji, że liczbę produkowanych modeli dalmierzy można policzyć na palcach rąk, z czego tylko dwa to cyfrówki. Co nie oznacza, że jest to powód do tragizowania, bo dla porównania nie ostała się na liniach montażowych chyba już żadna analogowa lustrzanka małoobrazkowa.
Odhaczmy na początek cyfraki: Leica M8 i Epson R-D1x. Dwie propozycje z bagnetem M (Leica) w cenie idącej w tysiące dolarów. Na pytanie czy warto nie udzielę odpowiedzi. Ja bym tyle nie dał.
Wśród dostępnych prosto z pod igły analogów wybór jest większy. Jest Leica M7, kilka modeli Voigtlandera Bessa (robione przez Cosinę) z różnymi bagnetami i Nikon S3 w edycji Milenium, mimo, że nie produkowany to dostępny jako „new old stock”. Ceny nie niższe niż za cyfrowych braci, ale tutaj sens inwestycji wydaje mi się większy, bo analog, a jeszcze TAKI analog, starzeje się znacznie wolniej.
Jeżeli macie ograniczone fundusze (któż nie ma?) to należy przyjrzeć się rynkowi wtórnemu. Znajdziecie na nim całe tony dalmierzy. Od starych, nadal drogich, Leiec, Nikonów, poprzez ich różnej maści, głównie radzieckie, kopie, po dostępne za bezcen Japończyki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Te ostatnie mimo, że były sprzętem popularnym w większości wypadków charakteryzują się bardzo solidną budową i rewelacyjną optyką. Dzisiejsze małpki porównując z tymi aparatami to szmelc (już słyszę głosy oburzenia). Taki Canon Canonet QL, Konica S, Minolta HiMatic, czy Yashica 35 Electro to klasa sama dla siebie. Mimo, że mają niewymienne obiektywy to w większości przypadków śmiało mogą stawać w szranki z kilkadziesiąt razy droższymi kuzynami z bagnetem M. Tak, na prawdę można je dostać za bezcen.
Krótka instrukcja użytkowania takiego dalmierza odbędzie się na jednej z legend – Olympusie 35 SP, ale z grubsza da się ją przenieść na inne, zbliżone aparaty. Zakładam, że wiecie na czym polega prawidłowa ekspozycja, czym jest przysłona, czas i czułość materiału światłoczułego. Tego nie będę tłumaczył, a jeżeli nie czujecie się zbyt pewnie w tej tematyce to odsyłam do literatury.
Zaczynamy od założenia do aparatu błony fotograficznej i jej naciągnięcia tak aby licznik wskazywał pierwszą klatkę. W tym celu otwieramy aprat i jeżeli jesteście przyzwyczajeni do robienia tego korzystając z podnoszonej korbki naciągu to czeka was niespodzianka. Tu jest zapadka dostępna na prawej ściance u dołu, którą rzeba wysunąć i wtedy odskoczy tylna ścianka. Kasetkę z błoną wkładamy po lewej stronie na przeznaczone na nią miejsce. Spokojnie, mimo, że ząbki u góry się nie unoszą, zmieści się ona doskonale dzieki profilowanemu podcięciu w dolnej części komory. Teraz wyciągamy filmu z kasetki tyle, żeby jego koniec swobodnie wszedł w nacięcie w rolce zbierającej.

Jeżeli wszystko poszło dobrze to możecie zamknąć aparat i naciągnąć film zwalniając migawkę dotąd, aż w okienku pojawi się numer 1. Tu taka mała uwaga, ja naciągam tylko dwa razy dzięki czemu wyciskam z kliszy dodatkową klatkę ,a czasem nawet dwie. Możecie jeszcze naciągnąć błonę korbką powrotnego zwijania (byle nie za mocno!).

Kolejne co nas czeka to ustawienie czułości, bo w czasach gdy te aparaty powstawały nie było jeszcze kodów DX. W 35 SP robimy to kółkiem po lewej stronie patrząc od wizjera. Co ciekawe jest to nastawa mechaniczna przymykająca przysłonę fotorezystora (bardzo sprytne).

Możemy przejść do zrobienia zdjęcia. W tym celu zdejmujemy dekielek z obiektywu, o czym łatwo zapomnieć gdy nie kadruje się przez obiektyw. Osobiście dekielek ten trzymam w domu, bo aparat noszę w pokrowcu i optyka jest bezpieczna, a ja mam pewność, że nie będę miał 36 czarnych zdjęć.
Ostrzymy, oczywiście ręcznie (czy już napisałem, że te aparaty są tylko z manualnym ustawianiem ostrości). Cała sztuka polega na zgraniu obrazu widzianego przez wizjer z obrazem dalmierza w umieszczonego w centralnej części i jest, moim zdaniem, dużo łatwiejsze niż ostrzenie na klinach i mikropryzmatach lustrzanek.

Kadrowanie jest mniej banalne, bo musimy pamiętać o błędzie paralaksy. Błędzie czego? Hm… skrótowo, oś optyczna obiektywu i wizjera nie pokrywa się więc istnieje pewna rozbieżność pomiędzy tym co my widzimy i co zostanie zarejestrowane na kliszy. Jak sobie z tym poradzić? Ramka otaczająca obraz w wizjerze jest podwójna. Zewnętrzna dla planów dalekich, a wewnętrzna dla bliskich, jeżeli więc nie chcecie obciąć czubka głowy portretowanej osobie postarajcie się zmieścić ją w tej ramce zmieścić. Należy też pamiętać, że w wizjerze wszystko jest ostre podczas gdy obraz rysowany przez obiektyw jest dotknięty przypadłością głębi ostrości (jak nie wiecie co to jest to do biblioteki marsz!).
Naciskamy spust i… nie tak szybko! Jeszcze parametry ekspozycji. Olympus jak większość jego krewniaków ma jakiś tam tryb automatyczny. Działa w nim gdy ustawicie na obiektywie dwie literki „A”. Jeżeli aparat nie reaguje na naciskanie spustu to prawdopodobnie jest za mało światła do wykonania nieporuszonego zdjęcia i migawka została zablokowana.

Oczywiście automaty są dla cieniasów, my będziemy przysłonę i czas ustawiać sami, bo wtedy mamy pełen wpływ na efekt końcowy. Dodatkowo daje nam to możliwość wprowadzania korekty dla mniej standardowych scen (np.: „dziecko mroku na śniegu” lub „młynarz z wizytą w kopalni”).

Olympus był na tyle miły, że wyposażył swój aparat w światłomierz, który działa nie tylko w trybie automatu, co wcale nie należało wtedy to standardu. Dodatkowo mamy opcję pomiaru punktowego! Byłoby jednak za łatwo gdyby działało to w sposób intuicyjny, na przykład jak ustawimy czas to dostajemy informację jaką przysłonę potrzebujemy. Tu odczyt jest w jednostkach EV, które możemy sobie przeliczyć. Nie martwcie się jednak na zapas. Na obiektywie jest dostępny specjalny kalkulator. Jak się za niego zabrać? Odczytujecie zmierzoną wartość (np.: 12), ustawiacie zadaną przysłonę (np.: 2,8) i kręcicie pierścieniem czasu, aż w okienku po lewej stronie pojawi się liczba 12. Voila! Czas 500, można robić zdjęcie.

Można też w drugą stronę. Chcecie mieć czas 1/125 sekundy, ustawiacie go, po czym kręcąc pierścieniem przysłon ustawiacie w okienku wartość zmierzoną (to było chyba 12?). Gotowe!

Jak skończycie klisze to pozostaje zwinąć ja do kasetki korbką wcześniej uprzednio naciskając znajdujący się na spodzie aparatu.