12-25 (Rodzice chrzestni z Tokio)

Mam alergię na filmy świąteczne. Filmy o Bożym Narodzeniu wywołują u mnie dreszcze i mdłości. Stężenie słodyczy i sztampy w nich zawarte kilkukrotnie przekraczają dopuszczalne normy i sama myśl o nich powoduje zapalenie się w mojej głowie wielkiego, czerwonego napisu „kicha! nie podchodzić”.
Oczywiście znajdzie się jakiś wyjątek jak „Wiedźmikołaj”. Od biedy ujdzie też pierwsza połowa „Ominąć Święta” i „Grincha”, bo końce obu niestety w schemat i banał wpadają z dużym pluskiem.
Z tym większym drżeniem serca przeczytałem o „Rodzicach Chrzestnych z Tokio” filmie jednego z najbardziej cenionych, przeze mnie, twórców. Pełen obaw odkładałem oglądanie go na bliżej nieokreśloną przyszłość. W końcu jednak postanowiłem zaryzykować i powiem szczerze… żałuję. Żałuję, że tyle czasu czekałem, ponieważ jest to bardzo zacna pozycja. Nie ma w nim nic, co przypominałoby znane mi filmy bożonarodzeniowe. Same święta są tu tłem dla wydarzeń i pretekstem do bardzo specyficznych i niebezpośrednich nawiązań do symboliki. Z jednej strony opowieść przetykana jest elementami zaczerpniętymi z Chrześcijaństwa, z drugiej obecny jest duch Buddyjski i Shintoistyczny.
Satoshi Kon należy niewątpliwie do grona najważniejszych twórców anime ostatnich lat. Ma rozpoznawalny styl animacji, umiejętność dobierania chwytliwej tematyki i talent narracyjny. Scenariusz współtworzył Keiko Nabumoto, prawdziwy czarodziej fabuły, który miał niebanalny wpływ na powstanie „Cowboya Bebopa” i „Wolf’s Rain”. Ich filmy ogląda się z dużą przyjemnością, mimo, że często poruszane są w nich ważkie tematy. Tak i tutaj mamy trójkę bohaterów będących bezdomnymi rozbitkami życiowymi. Miyuki jest nastoletnią uciekinierką z domu, Gin alkoholikiem, a Hana transwestytą. Każde z nich ma tajemnicę, która ich trawi i nie pozwala zbudować sobie przyszłości. Są dla siebie niczym członkowie rodziny, opiekują się sobą wzajemnie, a jednocześnie twierdzą, że nic ich nie łączy. W Wigilię znajdują porzucone na śmietniku dziecko i postanawiają odnaleźć jego matkę. Czy jest to dar od Boga, który chce ich zmusić do działania i weryfikacji swojego życia? Nie wiadomo, ale na pewno czuwa nad nimi jakaś siła wyższa.
Film jest zabawny, ale pod płaszczykiem błazenady ukryte jest kilka podstawowych pytań o miejscu każdego w Świecie. Bohaterowie są żywi i prawdziwi, a fabuła daleka jest od ckliwości i cukierkowości. Zdecydowanie polecam tę pozycję, a sam z niecierpliwością wyczekuję „Papriki”, najnowszej produkcji Satoshi Kona.